Powiedzieć, że kruki od dawien dawna fascynowały ludzi, to tak naprawdę nic nie powiedzieć, albo lepiej – zbyć temat wytartym sloganem, więc i ja nie będę zbytnio się o tych kwestiach rozpisywał. Ale rozpoczynając opowieść o czarno upierzonych i wciąż tajemniczych ptakach, nie sposób nie odwołać się na dobry początek do tzw. ludowej mądrości i przypomnieć choćby kilku przysłów czy porzekadeł z krukami w rolach głównych.
Przysłowia bądź złote myśli odwołujące się do zwierząt są doskonałą ilustracją ludzkiej umiejętności podpatrywania przyrody i wyciągania słusznych wniosków bez naukowego „zadęcia” i takiegoż entourage’u. Weźmy pierwsze z brzegu „krucze” przysłowie – gdzie ścierwo, tam się kruki gromadzą. Kruki są typowymi wszystkożercami, ale ich podstawowym pożywieniem pozostaje padlina, którą potrafią wypatrzeć z daleka, a swe odkrycie obwieścić wszem i wobec donośnym krakaniem. Od dawna wiadomo, że kruk krukowi oka nie wykole – tym przysłowiem zwykliśmy opisywać ludzi, których łączą bardzo bliskie kontakty czy też wspólne interesy (kasty!), więc pozostają lojalni wobec siebie, nawet w sytuacjach etycznie wątpliwych czy wręcz konfliktu z prawem. Nie inaczej zachowują się kruki, które swój spryt i inteligencję skutecznie wykorzystują do wzajemnej współpracy, jeśli tylko przynosi im to osobnicze korzyści. Echo tej umiejętności dogadywania się i współdziałania wybrzmiewa po części w innym porzekadle: kruk krukowi brat, lecz zazdrosny swat. Ludzie patrząc na kruki dostrzegają przede wszystkim ich głęboko czarne upierzenie. Czarny kolor ma w naszym kręgu cywilizacyjnym raczej negatywne konotacje, nic więc dziwnego, że w czarnych krukach widziano wysłanników diabła i piekieł, ptaki złowróżbne i żałobne, przynoszące same złe wieści, nieszczęścia, choroby, zarazy i wojny. Celnie ujął to George R.R. Martin, twórca sagi „Pieśni ognia i lodu”, którą spopularyzował serial „Gra o tron”. W tym uniwersum kruki są posłańcami, przenoszą wiadomości i zapewniają kontakty pomiędzy miastami Siedmiu Królestw na kontynencie Westeros, pełniąc niejako rolę naszych poczciwych gołębi pocztowych. W opowieści G.R.R. Martina rzadko są to nowiny dobre i radosne, co doskonale obrazuje wymyślone przez autora powiedzenie – czarne skrzydła, czarne słowa.
Kruki fascynują mnie od dawna. Bynajmniej nie z racji towarzyszącej tym ptakom symboliki i „kruczych” aforyzmów i maksym, chociaż jako miłośnik słowa drukowanego i zwolennik jak największych domowych bibliotek, nieustannie poszukuję do swojej białych kruków. To po prostu piękne i budzące zachwyt ptaki, obdarzone niezwykłą wśród zwierząt inteligencją i pod tym względem porównywane do małp człekokształtnych! Kruki zdecydowanie stronią od ludzi, ale w przypadku oswojenia – okazują się być mądrymi przyjaciółmi i domownikami skorymi do zabaw i interakcji z człowiekiem, aczkolwiek lubiącymi czasem płatać figle i drobne złośliwości, a przy tym pamiętliwymi wobec ludzi, którzy je skrzywdzili lub po prostu dosłownie i w przenośni pozwolili „czarnym skrzydlatym diabłom” wejść sobie na głowę.
Ta moja fascynacja zaczęła się, a jakże, od książki – dla mnie prawdziwego białego kruka (chociaż za którego pewnie dostałbym przysłowiowe parę groszy, gdyby przyszedł mi do głowy głupi pomysł, aby książkę sprzedać), wyszperanego przed blisko 30 laty na półce cieszyńskiej księgarni Piastowskiej. To „Opowieść o kruku” Lecha Wilczka, fotografika, dokumentalisty i pisarza, a przede wszystkim wrażliwego obserwatora rodzimej przyrody, znawcy i orędownika jej ochrony, a także wieloletniego partnera i towarzysza życia Simony Kossak. Jak łatwo się domyślić, bohaterem „Opowieści…” jest kruk o imieniu Karasek, wychowany w białowieskiej leśniczówce. Cudowny towarzysz dla swych opiekunów, ale zarazem – jak to gdzieś, ale nie pamiętam już gdzie wyczytałem – miejscowy bandzior i terrorysta, atakujący rowerzystów, uzdolniony złodziej papierosów i… wypłat podkradanych robotnikom leśnym. Dużo później pochłonęła mnie lektura „Umysłu kruka” Bernda Heinricha, czyli wciągająca opowieść o „Badaniach i przygodach w świecie wilczych ptaków”. Po drodze było jeszcze sporo innych lektur, ale bliskich spotkań z żywymi krukami – ani trochę. Oczywiście, że wielokrotnie słyszałem przelatujące kruki, nawołujące się swymi ochrypłym, niskim i donośnym „kruk, kruk, kruk” bądź „kraa, kraa, kraa”, regularnie bywałem świadkiem niezwykłych kruczych akrobacji i powietrznych zabaw, bowiem kruki to wspaniali i uzdolnienie ptasi lotnicy. Ale takiego bliskiego tête-à-tête, podczas którego mógłbym z bliska i dłużej poobserwować czarnoskrzydłych – ani trochę! Na szczęście do czasu!
Koniec minionego lata spędziłem nad Bałtykiem. Nie jestem nadmiernym fanem morskich i słonecznych kąpieli, plażowania i całego nadmorsko-plażowego zgiełku, ale długie spacery wzdłuż morskiego brzegu i poddawanie się hipnotycznemu wręcz urokowi fal – czemu by nie! Podczas jednego z takich dłuuuuugich, ale bynajmniej nie ciągnących się spacerów po plaży, usłyszałem głośne krucze „kraa, kraa, kraa”. Była to dla mnie radosna odmiana od wszechobecnego skrzekotu i „tupotu białych mew”. Jak na zawołanie ujrzałem sporą i różnogatunkową na moje niewprawne oko gromadkę mew, których uwagę przykuło wyrzucone przez fale na piaszczysty brzeg truchło flądry bądź innej płastugi. Nadmorski obrazek jakich wiele, więc nawet nie chciało mi się podnosić do oka aparatu fotograficznego. Ale wszystko zmieniło szybko zbliżające się „kraa, kraa, kraa”, po czym dwa „źródła” tych kruczych zawołań przeleciały lotem koszącym tuż nad moją głową i zgrabnie wylądowały przy rybiej padlinie. Mewy pierzchły w lekkim przerażeniu, ustępując miejsca przy stole kruczoczarnym padlinożercom, które od razu zaanektowały posiłek. Było przy tym trochę międzukruczej przepychanki i kłapania dziobami, markowania ataków i dziobnięć. Mewy jednak nie miały ochoty dać się tak bezpardonowo pozbawić tak smakowitego dania, więc rozpoczęło się cudnie uskrzydlone i rozdziobane kilkuminutowe przedstawienie, w którym dwa kruki bynajmniej nie chciały podzielić się daniem głównym, ale solidarnie broniły go przed wścibskimi mewami próbującymi grupowych „ataków”. Na dodatek cała ta ptasia ferajna pilnie strzegła, aby stale utrzymywać bezpieczny dystans pomiędzy sobą a dwunożnym intruzem, czyli mną. Trwało to jakiś czas, na tyle długi, abym zdołał wykonać kilka w miarę zadawalających fotografii, ale na tyle krótki, aby obiadowa rybka pozostawała w niejakiej całości. Aż w pewnej chwili jeden z kruków stwierdził, że koniec tego plażowego pikniku w towarzystwie upierdliwych mew i namolnego fotografa, porwał flądrę i poleciał dokończyć posiłek w nadbrzeżnej sośninie. Dałbym głowę, że odlatując przez zaciśnięty dziób – coby tylko nie upuścić cennej zdobyczy – miotał w moją i mew stronę krucze przekleństwa i złorzeczenia…
Przesadzam z tym miotaniem przekleństw i złorzeczeń? Jeśli tak, to tylko trochę, bowiem na pozór kruki wyłącznie chrapliwie kraczą. To ptaki o bardzo rozbudowanych stosunkach socjalnych, czyli międzyptasich czy też międzykruczych: mowa o partnerach i potomstwie, bliższych i dalszych krewnych, kumplach i przyjaciołach, osobnikach dominujących i podległych. Aby utrzymać tę całą sieć kontaktów i się przy tym nie zadziobać, niezbędny jest język, a właściwie system komunikowania się. I kruki taki mają! Wedle naukowców składa się na niego co najmniej kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset nawet nawoływań. Takie „rab rab rab” oznacza „jestem tu”, „haaa” to „chcę to mieć” (zwykle chodzi o pokarm), „poh” – „to należy do mnie”, a „krr” jest sygnałem uległości – „tak, wiem, poddaję się”. Już hań downi wiedziano, że od starych kruków, młode uczą się krakać, ale kto by pomyślał, że to „banalne” krakanie może mieć tyle znaczeń! Oj, do kruków chyba jeszcze na łamach Ustrońskiej powrócę, bo to stworzenia niezwykłe i mające tak wiele do powiedzenia!
Tekst i zdjęcie: Aleksander Dorda