Rozmowa z Szymonem Staniszewskim dyrygentem, wokalistą, konferansjerem i pedagogiem
Jakie były początki Twojej pracy jako dyrygenta? Na czym polega ta praca?
Początki zawsze są trudne. Człowiek nagle dostaje grupę ludzi, którym musi przekazać coś wartościowego, a sam dopiero się uczy. Dzisiaj z perspektywy czasu to dla mnie było chyba najbardziej kształcące, że mogłem uczyć się na „żywym organizmie”. Praca dyrygenta szczególnie w zespołach amatorskich polega głównie na nauce poszczególnych partii. Większość osób nie zna notacji nutowej, dlatego każdego z osobna trzeba nauczyć tych melodii. Moim szczęściem jest współpraca z niezwykle utalentowanymi ludźmi, dzięki czemu po nauce poszczególnych partii możemy zająć się muzyką, czyli interpretacją, frazowaniem, dynamiką – po prostu muzykowaniem i przeżywaniem tych muzycznych dzieł.
Śpiewałeś w chórze akademickim, czy miałeś okazję obserwować słynnych dyrygentów, z których dzisiaj czerpiesz inspiracje?
Podczas studiów śpiewałem nie tylko w Chórze Uniwersytetu Śląskiego „Harmonia”, z którym zwiedziłem kawał pięknegoświata, ale też mogłem zobaczyć światowe przedsięwzięcia i wydarzenia kulturalne od kuchni. Z Chórem Kameralnym „Ad libitum” również byliśmy na najlepszych festiwalach w kraju, w Europie i na świecie. Wykonywaliśmy najróżniejsze muzyczne projekty od operetki przez muzykę rozrywkową na klasycznym repertuarze chóralnym kończąc. Ogromnie znaczącym wydarzeniem w moim życiu był koncert w RoyalFestival Hall w Londynie, gdzie pod czujnym okiem maestro Krzysztofa Pendereckiego dane było mi stanąć w szeregach „CameratySilesi” i wykonać „Pasję według świętego Łukasza”. To było wyjątkowe przeżycie. Mnogość tych przedsięwzięć ukształtowała mnie jako muzyka i dyrygenta, ale współpraca z wieloma wybitnymi dyrygentami – Anną Szostak Myrczek, czy Jose Maria Florencio, pozwoliła mi na obserwacje i naukę czerpiąc co najlepsze właśnie od najlepszych.
Chór w Pszowie to Twoja pierwsza praca na tym stanowisku. Co Cię skłoniło do tej decyzji?
Kiedy zaproponowano mi stanowisko dyrygenta, wtedy jeszcze w Zespole Muzyki Wokalnej Lege Artis, byłem na drugim roku studiów. Byłem bardzo młody, nieświadomy absolutnie niczego i pełny zapału. Wtedy była to dla mnie okazja na zdobycie doświadczenia, którego nikt z moich rówieśników nie mógł zdobyć. Nie każdy miał swój zespół, na którym szlifował swoje umiejętności dyrygenckie. Była to również szansa na spełnienie swojego ukrytego marzenia, chociaż nigdy nie planowałem być dyrygentem, studia w Cieszynie już po pierwszym roku dały mi do zrozumienia, że to jest właśnie zajęcie dla takie szaleńca jak ja.
Podobno zaproponowano Ci jeszcze dyrygenturę w innym chórze, zanim zacząłeś pracę z chórem ewangelickim w Ustroniu? Czy jest mało osób chcących się podjąć tego zadania, a może dostrzegano, że bardzo się starasz i masz widoczne efekty?
Propozycji miałem już sporo. Nie da się ukryć, że chóralistyka to nisza. Już nieraz śpiewało się do pustych ławek w kościele. Tak to jest w naszym kraju niestety, czego nie można powiedzieć np. o Azji, czy innych częściach świata. W Korei Południowej zaskakiwała nas na każdym kroku i na każdym koncercie ogromna liczba słuchaczy, którzy szczerze i ochoczo dziękowali owacjami na stojąco za nasz wysiłek i muzykowanie. Czego też nie można powiedzieć o Ustroniu. Po naszym ostatnim koncercie z chórem Lege Artis wyszliśmy z kościoła, a brawa dalej wrzały wewnątrz. To przepiękne uczucie, które napędza nas do dalszej pracy. Drugą kwestią braku dyrygentów w zespołach amatorskich jest nieadekwatne wynagrodzenie w wielu placówkach za ilość i trudność pracy, jaką trzeba wykonać. Lubię poruszać ciężkie tematy i problemy, dlatego nie boję się o tym powiedzieć na łamach „Gazety Ustrońskiej”. Niestety, tak to jest. Trzeba być zafascynowanym tą pracą i ją kochać, żeby przetrwać. Panuje przeświadczenie że to hobby, niestety nie zawsze można to tak traktować. Chór to bardzo wymagający twór i trzeba poświęcać mu wiele czasu i zaangażowania. Dla jasności naszych Czytelników – ja nie narzekam, ale już wspominałem, że mam szczęście do współpracy z wyjątkowymi ludźmi!
Czym różni się praca z chórem w Pszowie i w Ustroniu? Ta praca nie różni się niczym. Jedyną różnicą jest ogrom pracy
z Chórem Ewangelickim w związku z przygotowywaniem uroczystości parafialnych. Niestety, w Pszowie często sami musimy się prosić o to, żeby gdzieś zaśpiewać. Wielkie znaczenie ma również historia ustrońskiego chóru. To dla mnie ogromny obowiązek, aby godnie kontynuować 125 letnią tradycję śpiewaczą. To zaszczyt, ale również duże wyzwanie. Zależy mi w moich działaniach, aby zainfekować młodych ludzi chórem. To nie tylko śpiew i możliwość rozwoju muzycznego, ale również niezapomniane przeżycia, wyjątkowe przyjaźnie i wspomnienia na całe życie. Staram się dobierać program tak, aby zainteresował również młode pokolenie, bo bez nich ten ogromny dorobek i wieloletnia historia niestety pójdzie na marne. Wiem, że wielu mieszkańców naszego miasta czyta gazetę, dlatego mając swoje 5 minut chciałbym zaprosić wszystkich, którzy chociaż odrobine lubią muzykę, aby spróbowali swoich sił i dołożyli swoje parę groszy do tego wielkiego muzycznego i kulturowego dzieła. Ja osobiście obiecuję ciągły rozwój i dużą ilość dobrego humoru. Nudno nie będzie!
Przez kilka lat udzielałeś się jako nauczyciel śpiewu solowego i zbiorowej emisji głosu. Czy to nadal jest aktualne?
Kiedyś owszem. Pracowałem jako trener wokalny w kilku placówkach prywatnych, ucząc nie tylko najmłodszych adeptów sztuki wokalnej, ale również młodzież i dorosłych. To była potężna szkoła dla mnie, bo spotkałem się z ogromną liczbą różnych głosów i „przypadków”, i każdemu starałem się pomóc. Dzisiaj pracą z dziećmi zajmuję się już tylko w Akademii Esprit w Ustroniu prowadząc zespół „Esprit Sounds”. Mocno związałem się również swego czasu z Goleszowem oraz z Zespołem Pieśni i Tańca. Gdy przejąłem rolę kierownika muzycznego w tym zespole była to dla mnie kolejna przygoda, tym razem z bogatą kulturą Ziemi Cieszyńskiej. To właśnie tam poznałem od podszewki nasze korzenie, muzyczne dziedzictwo i niezwykły folklor.
Pracujesz w Wydziale Promocji, Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta, jesteś kojarzony jako świetny konferansjer większości imprez miejskich. Czy masz jeszcze czas, by śpiewać w zespole „Avocado”, który był zjawiskowy?
Świetny, nieświetny. Robię to, co jest moim zadaniem. Tak już mam, że staram się angażować w powierzone mi zadania. Jeśli faktycznie jest to odbierane pozytywnie, to pozostaje mi się tylko cieszyć. Jeśli chodzi o zespół Avocado, to razem z kolegami również musieliśmy się zmierzyć z ogromnymi przeciwnościami – najpierw COVID, potem nagła śmierć naszego przyjaciela. Dzisiaj staramy się postawić zespół na nogi i mam nadzieję, że będzie nam dane kiedyś zaprezentować się ustrońskiej publiczności. A czasu jest zawsze za mało.
Czyli nie tylko muzyka chóralna i nie tylko nauka śpiewu?
Wraz z rozpoczęciem współpracy z AVOCADO wróciłem do rozrywki. Jeszcze przed pandemią mieliśmy sporo koncertów i cała muzyczna maszyna działa pięknie. Teraz już mamy nieco inne realia, ale na szczęście powróciłem również do współpracy z Silesian Chamber Choir Ad Libitum i właśnie dzięki temu mogłem wziąć udział w niezwykłej trasie koncertowej „Bankiet u Sanah”. Przedsięwzięcie na ogromną skalę: 100 artystów na scenie i kolejne 100 obsługi technicznej. Najlepsze sale koncertowe w naszym kraju: NOSPR, Cavatina Hall, Filharmonia Narodowa, Filharmonia Bałtycka. Dla mnie to było zawsze marzenie, które udało mi się spełnić!
Jak widzisz swoją działalność dyrygencką i artystyczną w przyszłości?
Przyszłość w dzisiejszych czasach jest bardzo niepewna. Życie nauczyło mnie „nigdy nie mówić nigdy”, dlatego staram się otwierać sobie wiele bram i jestem otwarty na różne rozwiązania. Jedno wiem na pewno. Już kiedyś z muzyki zrezygnowałem. Byłem pewien, że to koniec mojej muzycznej przygody. Jednak ta fascynacja jest dużo silniejsza od nieprzychylnych realiów i wróciłem. Dzisiaj jestem mocno związany z muzycznym światem i wiem na pewno, że tak pozostanie.
Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała: Lidia Szkaradnik