Rozmowa z Dorotą Gardias, prezenterką, influencerką, pogodynką kanałów TVN, wokalistką, przyjaciółką rodziny Olinka, o którym piszemy tutaj
Nie po raz pierwszy gości Pani w naszym mieście, czy Ustroń zajmuje jakieś szczególne miejsce w Pani sercu?
Szczerze mówiąc nie, bardziej okolica. Nie mam jakiegoś jednego, jedynego miejsca, które sobie ukochałam, ale czuję się tu u was, w sensie regionu, bardzo dobrze. Gdy przyjechałam wczoraj, nabrałam głęboko powietrza i znów poczułam ten klimat. Jest absolutnie wyjątkowy. Ta przyroda, ci ludzie, serdeczni, spokojni, nie tak jak w dużym mieście, w stolicy wciąż nakręceni, nieobecni, niewidzący nic, co się dzieje dookoła. A tu spokój, kogo nie zapytasz o drogę, o jakąś wskazówkę, każdy się zatrzyma, poświęci ci uwagę. To wszystko tworzy magię, dzięki której takie miasteczka jak Ustroń są wyjątkowe i bardzo ważne w moim serduchu.
Dlaczego zaangażowała się Pani akurat w tę akcję? Jest Pani bardzo znana osobą, ciepło odbieraną i pewnie ma Pani dużo próśb o pomoc.
Jest ich bardzo dużo, zwłaszcza w obecnych czasach, ale oczywiście nie mogę pomóc każdemu. Był taki moment w moim życiu, kiedy miałam wyrzuty sumienia, że nie jestem dla wszystkich. Nie wiedziałam, jak to ogarnąć. Ludzie prosili mnie o pomoc, a ja musiałam odmawiać. Przepracowałam to i postanowiłam, że zrobię w roku trzy rzeczy. Pomogę potrzebującemu dziecku lub organizacji, która pomaga dzieciom i podejmę się jeszcze pomocy w dwóch innych, dodatkowych akcjach, które nie będą mnie już tak mocno absorbowały. Chcę pomagać, więc przeznaczam na to, tyle czasu, ile trzeba, żeby było to robione rzetelnie i żeby dawało realną pomoc. W takich sprawach nie chodzi o lansowanie, ale o prawdziwe zaangażowanie.
A dlaczego Olinek? Ponieważ znam tę rodzinę, poznałam ich przez przypadek, bo byli moimi sąsiadami. Kiedyś babcia Olinka zapukała do drzwi mojego domu z prośbą o pomoc. Tak się poznałyśmy. Potem poznałam Olinka, który miał trzy lata i był na takim etapie, że leżał tylko na macie i nawet nie pełzał, nie podnosił głowy, tylko na mnie spojrzał. A co jest dzisiaj? Dzisiaj potrafi wziąć łyżkę i sam zjeść, siedzi prosto już bez stabilizatora, który dawniej był konieczny, żeby nie upadał. To wszystko dzięki rehabilitacji, a rehabilitacja dzięki pieniądzom, które zbieramy. Naszym celem jest jak najbardziej usprawnić tego dzielnego i mądrego chłopczyka. Kiedyś będzie dorosły, babcia, dziadek, nawet rodzice nie zawsze będą przy nim, nie zawsze będą mieć tyle siły, żeby mu pomagać. Tak, wykorzystuję swoją popularność, żeby zrobić coś dobrego, bo dla mnie to jest wielka radość i przyjemność wspierać tych wspaniałych ludzi.
Ma znaczenie to, że Olinek nie jest jakimś anonimowym dzieckiem, tylko kimś, kogo Pani zna i może obserwować, jak pomoc mu się przydaje?
Oczywiście, że tak. Mogę zobaczyć na własne oczy, jaki moja pomoc ma wpływ na życie Olinka i jego rodziny. Mam świadomość, że jest to efekt pomocy również wielu innych osób, zaangażowania rodziny, pracy specjalistów, ale i tak czuję wdzięczność, że mogę w tym uczestniczyć. Te pierwsze wizyty, powiem szczerze, były dla mnie traumatyczne. Widziałam cały trud opieki nad chorym dzieckiem, jak czasem się dławi, dusi. Jak do domu przyjeżdża karetka raz do Olinka, raz do mamy, która momentami psychicznie nie dźwigała tego ciężaru. Historia choroby Olinka to historia jego rodziny na wielu płaszczyznach. Historia rodziców, historia babci, historia dziadka. To jest gotowy scenariusz na dramatyczny, poruszający film. My, ludzie zdrowi, którzy nie mamy takich problemów, nie wiemy w ogóle, z czym oni się mierzą. Pomimo tego wszystkiego są wyjątkową rodziną, pogodną, czasem płaczą, mają kryzysy, ale się nie poddają, walczą i są ze sobą mocno związani. Nie w każdej rodzinie jest taka więź.
Mówiła Pani o tym, jak bardzo niesprawny był kilka lat temu Olinek i jakie zrobił postępy. To też jest chyba ważna lekcja, że małymi krokami można wiele zmienić.
Tak, Olinek zrobił bardzo duże postępy i to uświadamia nam, jak dużo można zdziałać systematycznością, wytrwałością. Zawsze da się coś zrobić, nawet gdy sytuacja wygląda na beznadziejną. Głęboko w to wierzę, głęboko wierzę w metodę małych kroków. Ja osobiście jestem optymistką, ale ten optymizm sobie wypracowałam. W wielu sytuacjach niełatwo mi było pozytywnie myśleć, ale nauczyłam się, że naprawdę wszystko jest w naszych rękach. Możemy myśleć negatywnie, może nam się wydawać że nic się nie da zrobić i możemy siedzieć w miejscu, ale od tego nic się nie zmieni. Trzeba wstać, trzeba zrobić pierwszy krok, potem następny i następny… Najważniejsze jest działanie. Zdobyłam kiedyś czterotysięcznik, choć gdy stałam u jego podnóża, wydawało mi się, że wejście na tę górę jest niemożliwe. Że niemożliwe jest, żebym ja tam weszła. Zaczęłam stawiać kroki i zaprowadziły mnie bardzo wysoko. Ostatnio zbudowałam dom na Roztoczu. Trzy lata temu była tam trawa, zarośnięte pole i zastanawiałam się, czy to jest możliwe, żebym znalazła tu swoje miejsce na ziemi? Po trzech latach patrzę na piękny wyremontowany 100-letni dom, na nowy dom i na stojąca obok stodołę do zabaw. W środku jest siano, dzieci brykają… Zrobiłam to! Małymi krokami, moim tempem, na moich zasadach. Naprawdę da się. Naprawdę da się zrobić wiele rzeczy, gdy będziemy działać. To piękne przesłanie powinno nam towarzyszyć. Serdecznie pozdrawiam czytelników!
Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała: Monika Niemiec