5.5 C
Ustroń
niedziela, 17 listopada, 2024

Bliżej natury: O trociniarce czerwicy i enfomofagii

W swoich przyrodniczo-krajoznawczych wędrówkach i włóczęgach jakże często dochodzę do wniosku, że człowiek to dosyć niedoskonałe stworzenie. Pomijając szereg przyrodzonych naszemu gatunkowi błędów i wad, moim skromnym zdaniem jedna para oczu jaką wyjściowo człowiek dysponuje, to o wiele za mało! Trasy moich wędrówek rzadko wiodą po prostych i równych drogach. W zasadzie zawsze poruszam się albo po bezdrożach, albo po ścieżkach krętych i wyboistych, więc siłą rzeczy muszę przynajmniej raz na jakiś czas spoglądać pod nogi, aby omijać wyboje, dziury, kamienie i inne tego typu pułapki. Kiedy jednak już w nie wpadnę, to najniższym wymiarem kary okazuje się potknięcie, utrata równowagi i „zwykły” upadek, więc jednak warto patrzeć pod nogi. Tyle tylko, że przecież nie wędruję, aby oddawać się studiowaniu podłoża, po którym idę, ale przede wszystkim rozglądam się wokół, podziwiam przyrodnicze ożywione i nieożywione ciekawostki, perełki i niezwykłości. Tylko że jak patrzę uważniej wokół siebie, a nie pod nogi, to nazbyt często przekonuję się jak twardym (dosłownie!) prawem jest prawo grawitacji. Z kolei jak patrzę uważniej pod nogi, to mam wrażenie, że wiele rzeczy wartych odkrycia i zobaczenia umyka mi bezpowrotnie. No i jak tu żyć i wędrować? Jest jeszcze jeden efekt powyższych dylematów: kiedy zbyt rzadko spoglądam pod nogi, to nie tylko nie dostrzegam przysłowiowych i dosłownych kłód rzucanych mi przez życie, ale nie dostrzegam także  stworzeń, które same pchają mi się tyleż pod nos, co pod stopy właśnie.

Późnym latem wędrowałem sobie leśną ścieżką wpatrzony w wiekowe sosny o przedziwnych kształtach i pokrojach, kiedy me zauroczenie przerwał okrzyk spółwędrowca: „Patrz pod nogi! Wiesz na co o mały włos nie stanąłeś!”. Przystanąłem, popatrzyłem i od razu wiedziałem z czym mam do czynienia, bo nie sposób było pomylić przynależności  gatunkowej gąsienicy wędrującej w poprzek ścieżki. Zignorowałem przy tym komentarz  mojego bardziej spostrzegawczego towarzysza leśnej eskapady: „O-kro-pień-stwo! Jakie duże i tłuste o-brzy-dli-stwo!”. Sam popadłem w niejaki zachwyt, bowiem nareszcie spotkałem przedstawiciela gatunku, który w naszym kraju ma status licznego i powszechnie występującego, czyli trociniarkę czerwicę. Zdecydowanie częściej widuje się jej larwy, czyli gąsienice zwracające uwagę swoimi rozmiarami i uchodzące za bodaj największe, jakie  możemy spotkać w Polsce. Cóż, 10 cm segmentowanej „tłustości”, zaopatrzonej w całkiem solidnie wyglądające szczęki na czarnej głowie, potrafią zrobić wrażenie nie tylko na laikach. Zwłaszcza, że i barwy gąsienic raczej trudno uznać za maskujące – początkowo białe lub żółtawe, później ciemnieją, od spodu stają się pomarańczowawe, a od strony grzbietowej czerwone, czasem wręcz brunatne. Larwy trociniarki żerują przede wszystkim na drzewach o miękkim drewnie – topolach, wierzbach, brzozach i olszach, jednak mogą atakować  również drzewa owocowe, głównie jabłonie i grusze, a sporadycznie także drzewa iglaste. Występują na starszych drzewach, zwłaszcza tych osłabionych, uszkodzonych i chorych. Drążąc korytarze, gąsienica odżywiają się drewnem, ale jeżeli pod drodze napotkają inne owady bądź ich larwy czy poczwarki, to nie pogardzą takimi dodatkowymi kaloriami. Zaatakowane przez nieliczne trociniarki drzewa stają się osłabione i podatne na choroby grzybowe, ale bardziej zmasowany atak może doprowadzić do ich obumarcia.

Drewno nie należy do pokarmów pożywnych, więc trociniarki pod postacią gąsienic żerują od dwóch do czterech lat. Po przepoczwarzeniu na świat przychodzą formy dorosłe, żyjące krótko, raptem około 1 tygodnia. Te z kolei nic nie jedzą, nie rzucają się również nadmiernie w oczy. Chociaż są to duże motyle nocne (potocznie zwane ćmami), o skrzydłach o rozpiętości dochodzącej do 6-9 centymetrów (co czyni je jednymi z największych motyli nocnych żyjących w Polsce), to mają barwy szaro-bure, zdobne na skrzydłach mozaiką  czarnych, łączących się ze sobą kresek. Takie kolory mają maskujące właściwości i trudno motyle trociniarek wypatrzeć na korze drzew.

W zasadzie na tym mógłbym opowieść o trociniarce czerwicy zakończyć, pozostawiając Czytelników w zadumie nad wielkością jej czerwonawej gąsienicy. Ale poszukując  wiadomości o tym gatunku, na jednej ze stron poświęconych entomologii natknąłem się na krótką, jednozdaniową informację: Pliniusz Starszy – żyjący w pierwszym stuleciu naszej ery rzymski historyk i pisarz – w swojej „Historii naturalnej” wspomniał, że ludzie chętnie zjadają larwy trociniarki, a z gąsienic tuczonych winem i mąką przyrządza się wręcz ekskluzywne potrawy dla rzymskich elit! Potraktowałem to jak zaproszenie do podzielenia się kilkoma uwagami o entomofagi, czyli spożywaniu owadów.

Powiedzieć, że w naszej kulturze spożywanie owadów nie jest nazbyt popularne byłoby niejakim eufemizmem. Daruję Czytelnikom Ustrońskiej informacji, ile każdy z nas zjada przypadkowo i nieświadomie owadów w ciągu roku czy też przez całe życie, mimo że entomofagia powszechnie budzi zdziwienie a przede wszystkim obrzydzenie. Ale globalnie rzecz ujmując, owady są stałym składnikiem diety około 2 miliardów ludzi, a lista spożywanych gatunków liczy sobie ponad 2000 pozycji! Pośród wielu argumentów „za” spożywaniem owadów wymienia się zarówno te smakowe (ponoć dania z owadów są co najmniej smaczne, jeśli nie pyszne – nie wiem, nie znam, nie wypowiadam się), jak i walory dietetyczne. Owady są najbogatszym źródłem białek – w 100 gramach owadziego „mięsa” aż 69 gramów to białko, podczas gdy taka sama ilość wołowiny zawiera 26 gramów białka, a mięsa drobiowego – 20 gramów. Owady to także cenne źródło tzw. dobrych tłuszczów nienasyconych, mikroelementów czy niektórych witamin. Osoby nie tolerujące lub unikające glutenu czy laktozy mogą śmiało sięgać po produkty sporządzone na bazie owadów, bo po prostu tego białka i cukru w nich nie ma. Nie do przecenienia są natomiast argumenty  środowiskowe. Przede wszystkim hodowla owadów powoduje 100 razy mniejszą emisję gazów cieplarnianych (w tym CO2) niż tradycyjna hodowla inwentarza żywego. Aby otrzymać kilogram jadalnych owadów trzeba zużyć 12 razy mniej paszy i 2500 razy mniej wody niż do „wyprodukowania” kilograma wołowiny, nie wspominając, że w przypadku tej ostatniej trwa to 100 razy dłużej i wymaga 200 razy większej powierzchni. Chyba nie muszę dodawać, że oszczędność paszy, wody, czasu produkcji i niezbędnej do tego przestrzeni przekłada się na bardzo konkretne oszczędności finansowe. Czy w takim razie  stać nas na kręcenie nosem i wybrzydzanie na żywność z owadów? Sadzę, że raczej wcześniej niż później będziemy musieli pogodzić się z owadami w naszej diecie. Jeśli tego nie wymuszą na nas względy środowiskowe, to zmusi ekonomia i rosnące ceny tradycyjnej  żywności, zwłaszcza mięsa. Nie sposób również pominąć kwestii etycznych i warunków w jakich odbywa się dziś hodowla bydła, trzody czy drobiu, nie od parady zwana przemysłową. Zwierzęta traktowana są przedmiotowo, przebywają w warunkach dalekich od – nazwijmy to bardzo umownie – naturalnych lub tradycyjnych, karmione są na ogół wysoce  przetworzoną paszą, a ból i cierpienie wpisane są w ich los, chociaż udajemy, że tego „na talerzu” nie dostrzegamy …

Otwartym pozostaje pytanie o etyczne kwestie przyszłych, również przemysłowych i na dużą skalę hodowli owadów, ich pozyskiwania (czyli zabijania) i przetwarzania na nasz pokarm. Jak na razie dosyć powszechnie odmawiamy owadom zdolności odczuwania  strachu, bólu czy cierpienia. Widzimy w nich zwierzęta niższe, wobec których nie mają zastosowania takie pojęcia jak dobrostan czy szacunek, co zapewne przełoży się warunki  hodowli… Hm, no i proszę, do jakich to rozważań może prowadzić popatrzenie (lub nie) w odpowiednim momencie pod nogi. Tekst i zdjęcie: Aleksander Dorda

Zobacz również

Ostatnie artykuły

Skip to content