Skoro mamy wiosnę w pełni (prawie że, bowiem kiedy piszę te słowa dopadło nas kwietniowe ochłodzenie, z temperaturą nieco tylko powyżej 0℃, a wokół zrobiło się biało), to po raz kolejny wezmę „na tapetę” dzikie pszczoły i ich miodną, mocno wspieraną przez człowieka – nie tylko przez pszczelarzy – kuzynkę. Temat ten niezmiernie mnie fascynuje, odkąd większą uwagę zwracam na coraz liczniej gniazdujące w moim ogrodzie żądłówki.
Od co najmniej 30 lat zewsząd płyną alarmujące wieści o zagrożeniu egzystencji tak pszczoły miodnej (na wszelki wypadek dodam łacińską nazwę gatunkową Apis mellifera), jak i wielu gatunków dzikich pszczół czy też szerzej – dzikich zapylaczy. Z racji pożytków płynących z pszczelarstwa i rozpowszechnienia hodowli pszczoły miodnej, to właśnie na tym gatunku skupiła się początkowo uwaga tak naukowców, jak i opinii publicznej. Zjawisko to stało się tak oczywiste, miało (i ma nadal) przerażającą skalę liczoną często w kilkudziesięcioprocentowych stratach w pszczelich rodzinach w danych rejonie, niosło za sobą ogromne straty ekonomiczne i odnotowane zostało na różnych kontynentach, że ukuto dla niego nazwę: zespół masowego ginięcia pszczoły miodnej (CCD z angielskiego Colony Collapse Disorder). Mimo wielu lat badań tak naprawdę do dziś nie ustalono jednoznacznej przyczyny CCD. A w zasadzie to wskazano ich wiele: obniżenie odporności pszczół, inwazje dręcza pszczelego, czyli niewielkiego pasożytniczego pajęczaka odpowiedzialnego za chorobę pszczół zwaną warrozą, zatrucia pestycydami, przede wszystkim neonikotynoidami i fungicydami, działanie różnych czynników stresogennych z globalnym ociepleniem i zmianami klimatu na czele, rozprzestrzenianie się wirusa izraelskiego paraliżu pszczół, a być może jeszcze kilka innych czynników, których oddziaływanie jak dotąd nie zostało udowodnione (m.in. nadmierne i niewłaściwe stosowanie przez pszczelarzy antybiotyków w hodowlach czy wpływ promieniowania elektromagnetycznego). Jako ludzie tak jesteśmy skonstruowani, że w przypadku kłopotów, katastrof i klęsk „do upadłego” nie tylko poszukujemy winnego, ale również szukamy jak najprostszych i najtańszych, czyli najwygodniejszych dla nas rozwiązań danego problemu. W przypadku CCD modne stało się pszczelarstwo „rozproszone”, czyli zakładanie pasiek w miastach, np. na dachach czy wręcz balkonach, stawiania wręcz pojedynczych uli w przydomowych ogrodach. To zjawisko bardzo szybko i powszechnie zaczęto utożsamiać z pozytywną, godną propagowania i naśladowania formą ochrony pszczół i cudownym remedium na nasilający się kryzys związany z zapylaniem roślin (nie tylko tych uprawianych przez człowieka). Nic jednak bardziej błędnego, na co od pewnego czasu zwracają uwagę liczne gremia naukowców, wzywające do rozsądku i ograniczenia zakładania pasiek dosłownie gdzie bądź. Bowiem liczne nowe ule i pasieki bynajmniej nie przyczyniają się do ochrony i poprawy kondycji samej pszczoły miodnej, a wręcz mają negatywny wpływ dzikie pszczoły. A tych z kolei jest całkiem sporo – na całym świecie opisano dotąd ponad 20 tys. gatunków, z których w naszym kraju potwierdzono występowanie około 490. Kto ciekaw szczegółów powinien sięgnąć np. do artykułów, apeli i opinii publikowanych na portalu Nauka dla Przyrody. Ja jednak powrócę do swojego ogrodu, żyjących w nim stworzeń, w tym dzikich pszczół, oraz refleksji związanych z ich obserwowaniem.
Sporo w moim ogrodzie drzew i krzewów posadzonych z myślą o pożytkach dla pszczół i ptaków. Kiedy przed kilku laty rozpoczynałem przygodę z ogrodnictwem na własny rachunek, radował mnie widok każdej pszczoły miodnej uwijającej się pośród kwiecia. Ale im bardziej zagłębiałem się w tajniki świata dzikich zapylaczy, tym bardziej uświadamiałem sobie, że moje (i nie tylko moje) wsparcia przyda się przede wszystkim dzikim pszczołom i innym owadzim zapylaczom. Dosyć szybko pojawiły się więc w ogrodzie wymyślne w konstrukcji owadzie domki. Początki były mało spektakularne i niezbyt mnie satysfakcjonujące – niewiele przygotowanych dla owadów apartamentów było przez nie zajmowanych, a tymi zajętymi z ogromnym zaangażowaniem (i równie wielkim apatytem) „zajęły się” dzięcioły. Dopiero banalnie proste rozwiązanie w postaci nawierconych kawałków bukowego drewna, upchniętych pod okapem daszku drewutni, szybko przyniosło efekty w postaci zamurowanych otworów. Jednocześnie umiejscowienie tych owadzich apartamentowców jest chyba mało wygodne dla całkiem licznie nawiedzających ogród dzięciołów, bowiem jak dotąd nie zauważyłem śladów ich żerowania na bukowych domkach.
Dopiero tej wiosny znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie, aby zaobserwować jakież to owady rozgościły się w nawierconych bukowych „gnotkach”. Ach, jakże satysfakcjonujący był widok, kiedy do otworów co rusz podlatywały dosyć korpulentnej budowy pszczoły, aby w nich zniknąć i po chwili wygramolić się tyłem, odlecieć i szybciutko powrócić z nowym transportem pyłku. O tym, że to nie były puste przeloty i bezcelowe penetracje nawiertów, świadczyły na żółto „usmolone” brzegi otworów – wchodzące do nich samice przynosiły kolejne porcje kwiatowego pyłku, zamieniając przygotowane dla nich „pokoje” w spiżarnie, porodówki i żłobki zarazem. Po szybkiej konsultacji z fachowcami z dzicyzapylacze.pl okazało się, że gośćmi moich domków są m.in. murarki rogate (Osmia cornuta). To krewniaczka znacznie bardziej rozpowszechnionej, znanej i od lat chętnie hodowanej murarki ogrodowej (Osmia bicornis).
Murarka ruda jest większa od ogrodowej (samice mają długość ciała 12-15 mm, a samce 8-11 mm) i intensywniej wybarwiona. Wyraźna jest różnica pomiędzy smoliście czarnymi i równie czarno owłosionymi głową i tułowiem a pomarańczowym i rudo owłosionym odwłokiem. Samica ma na przodzie głowy także charakterystyczne, tępe „różki”. To gatunek ciepłolubny, gniazdujący zwykle w pustych łodygach, w szczelinach skalnych i pęknięciach w drewnie. Chętnie zajmuje również bambusowe lub trzcinowe rurki i nawiercone drewno w hotelach dla owadów. Pojawia się już w marcu, czyli wcześniej niż jej ogrodowa krewna i pozostaje aktywna do czerwca. Samce zaczynają latać nawet do kilkunastu dni przed samicami i później czekają na nie u zamurowanych wylotach rurek. W Polsce murarkę rogatą uważano za gatunek rzadki, występujący jedynie lokalnie na południu kraju. Natomiast w Europie już w latach 80. podjęto próby jej hodowli. Obecnie murarka rogata jest wykorzystywana – tak jak murarka ogrodowa – do zapylania upraw w cieplejszych krajach, m.in. w Hiszpani, Francji, Włoszech, Serbii, Węgrzech, a sądząc po ilości internetowych ofert sprzedaży kokonów murarki rogatej z pewnością sporo tych zapylaczy pochodzących z hodowli znajdziemy również w naszym kraju. Na jednej ze stron poświęconej bodaj pszczelarstwu i sadownictwu znalazłem następującą argumentację za rozpowszechnieniem hodowli murarki rogatej – murarka ogrodowa „wygryza się” z gniazd w porze kwitnienia takich gatunków jak jabłonie czy grusze, a optimum liczebności samic zdolnych do zapylania „omija” zakwitające wcześniej śliwy czy czereśnie. Murarka rogata pojawia się wcześniej jest więc zapylaczem idealnie „dopasowanym” do tych wcześniej zakwitających drzew owocowych.
Szczerze mówiąc kiedy czytam takie opinie, to jestem pełen obaw o przyszłość murarek. Doświadczenie uczy, że jak się człowiek „weźmie” za jakiś gatunek, hodując go i dopasowując do własnych celów i korzyści, to zawsze coś pójdzie nie tak… Ja cieszę się, że w moich domkach goszczą oba gatunki murarek i oba pojawiły się w ogrodzie spontanicznie, a nie dzięki sprowadzonym specjalnie kokonom. Zaprosiłem je sadząc kwitnące w różnych okresach rośliny i udostępniając miejscach, w których mogą założyć gniazda. I taką ochronę owadzich zapylaczy powinniśmy preferować – ochraniając ich siedliska, tworząc nowe i wzbogacając bazę pokarmową, a nie sztucznie hodując i wprowadzając do środowiska (czasem na siłę) kilka wybranych gatunków.
Tekst i zdjęcie: Aleksander Dorda