Alojzy Miech stał się kolejną z ofiar tragedii 9 listopada 1944 r. Był stolarzem – modelarzem, wybitnie utalentowanym fachowcem, cenionym w ustrońskiej Kuźni. Tam w czasie okupacji uważano go za jednego z „największych Polaków”. Nigdy nie zgodził się na podpisanie Volkslisty, chociaż w fabryce usilnie go do tego namawiano. Argumentowano, iż gdy podpisze, nic mu się nie stanie, a przecież ma pięcioro dzieci, które musi wychowywać. On jednak pozostał nieugięty. Cały czas podkreślał, że to niemożliwe, ponieważ jest Polakiem. Po tym niezwykłym człowieku zachowało się tylko jedno zdjęcie i kilka bolesnych wspomnień. Poznajmy jego historię.
Alojzy Miech urodził się 22 kwietnia 1913 r. w Hermanicach. Jego rodzinne gospodarstwo znajdowało się naprzeciw zabudowań folwarcznych, po przeciwnej stronie głównej drogi. Wraz z małżonką Ewą i piątką dzieci zajmowali mieszkanie fabryczne w hermanickiej kolonii przy obecnej ul. Dominikańskiej 6. Jako zdeklarowany Polak Alojzy był obiektem licznych donosów. Aktywnie działał w ruchu oporu na terenie Kuźni, a także przynależał do 2 drużyny 2 plutonu partyzanckiej jednostki bojowej Gwardii Ludowej pod dowództwem Józefa Glajca. Oddział Glajca był odpowiedzialny za aprowizację partyzantów, w co wmieszany został Miech. Zmuszano go bowiem do dostarczania leśnym oddziałom alkoholu. W jego domu w piwnicy znajdowała się studnia, w której ukrywał produkowany przez siebie samogon. Za proceder jego wyrobu otrzymał w marcu 1944 r. wyrok. Wyznaczono mu grzywnę, a gdy jej nie wpłacił, nakazano stawić się do więzienia w Cieszynie do końca lipca celem odbycia kary 4 miesięcy pozbawienia wolności. Nie wiadomo jednak jak potoczyła się ta sprawa. 9 listopada 1944 r. nad ranem przebywał w domu i tam zastał go szwadron śmierci. Przed egzekucją został wyjątkowo brutalnie pobity i skopany przez hitlerowców. Oznajmiono mu dosadnie, że idzie na śmierć, czego w innych przypadkach tak dosłownie nie praktykowano. Trzęsąc się nie mógł zasznurować butów i został przez żandarmerię wypchnięty kopniakami na zewnątrz. Rozstrzelano go pod kasztanowcem, stojącym nieopodal domu. Kolejne pociski trafiły w ścianę budynku tuż obok drzwi, omal nie zabijając zrozpaczonej żony. Kasztanowiec trwał na swoim miejscu przez wiele lat jako niemy świadek zbrodni. Został ścięty przy okazji przebudowy ul. Dominikańskiej. Jeszcze pięć lat temu istniał jego pień, który pokazał nam Tadeusz Podżorski – który jako dziesięcioletnie dziecko tego tragicznego poranka widział ciało Alojzego. Dziś miejsce to znaczy już tylko zagłębienie w ziemi. Owdowiała Ewa Miech z okazji 9 listopada w miejscu rozstrzelania męża zapalała świeczki.
Najmłodsze z dzieci Alojzego, bliźniaczki Helena Krysta i Julia Troszok, wytrwale pielęgnują pamięć o swoim ojcu, którego straciły w wieku niespełna 3 lat. Wspominają też ciężkie powojenne czasy, kiedy to Ewa Miech nie mogła liczyć na żadną pomoc socjalną ani ulgi ze strony państwa. Żyli w traumie i biedzie. Po wojnie matka Alojzego podarowała osieroconej rodzinie młodą krowę, która, z braku innego lokum, trzymana była w szopce w hermanickiej kolonii, co było ewenementem. Żywicielkę rodziny wypasano wśród traw, ciągnących się w stronę potoku Bładnica, zaś zimą kupowano dla niej siano i słomę.
Serdecznie dziękuję pani Helenie Kryście – osobie niezwykłej pod każdym względem, za ciepłe przyjęcie, cenne opowieści oraz udostępnienie dokumentów i zdjęć. Wyrazy wdzięczności składam również pod adresem pani Julii Troszok, mieszkającej w rodzinnym domu, z którego tego tragicznego poranka wyprowadzono jej ojca, za pełne emocji i wzruszeń wspomnienia.
Alicja Michałek, Muzeum Ustrońskie