23.6 C
Ustroń
piątek, 6 czerwca, 2025

W dawnym Ustroniu: Karczma i gospoda Dordów

Od lewej dom rodziny Dordów, dawna tokarnia arcyksiążęca (później sala gimnastyczna) oraz budynek dawnej Młotowni Alberta, czyli Hammer, który w 1954 r. został podniesiony na piętro i zaadaptowany na cele mieszkaniowe. Ujęcie z 1961 r.

Istniała w XIX w. w dolnym Ustroniu drewniana gospoda. Powstała wraz z założeniem w 1820 r. Młotowni „Alberta”, zwanej Hammrem. Taki już był u nas zwyczaj, że naprzeciw zakładów hutniczych stawiano karczmy, aby robotnicy mogli po ciężkiej pracy ugasić pragnienie.

Ewa Niemczyk nie lękała się Niemców

Część biesiadna znajdowała się z południowej strony budynku, zaś w jego części północnej mieszkali właściciele – rodzina Staszko. Był to ród zamożny, mający w posiadaniu sporo  ziemi. Wg katastru pierwotnie z gospodą łączyła się od północy drewniana stodoła, zaś od strony kościoła przylegał do niej murowany budynek prowadzonej przez właścicieli  niewielkiej rzeźni. W ostatnim ćwierćwieczu XIX w. Staszkowie przebudowali gospodę na  murowaną, zachowując jej dotychczasową bryłę. W tej postaci budynek przetrwał jeszcze około 100 lat. W gospodzie znajdowała się imponująca scena. To tam od 1903 r. odbywały się pierwsze polskie przedstawienia teatralne, bowiem córka właścicieli Ewa Staszko (po mężu Niemczyk) nie lękała się miejscowego środowiska niemieckiego.

Energia Pawła i spokój Zuzanny

W latach 30. XX w. włości Staszków nabyło małżeństwo Dordów i odtąd karczma zyskała nazwę „u małego chłopka”. Paweł Dorda (ur. w 1897 r.) był szczupłym, niewysokim gospodarzem, z niespożytą energią przemierzającym swe podwórko. Zaś jego małżonka Zuzanna (ur. w 1905 r.), drobna, spracowana, pełna ciepła kobieta, stanowiła oazę spokoju. Tak zapamiętała ich Alicja Cieślar (wówczas Czyż), dla której, jako kilkuletniego dziecka, gospodarstwo Dordów jawiło się jako sielankowy i bezpieczny azyl, o którym zechciała nam opowiedzieć:

Wyprawy po mleko

„Moja przygoda z gospodarstwem Dordów rozpoczęła się, gdy byłam jeszcze przedszkolakiem. Mama wyposażyła mnie w dwie zielone bańki (na wymianę) i zaprowadziła do tych przemiłych gospodarzy, gdzie umówiła się na kupno mleka, którego przynoszenie stało się moim obowiązkiem. Droga do obejścia Dordów z osiedla Mariensztat, na którym mieszkałam, była wbrew pozorom całkiem bezpieczna. Przechodziłam sobie ścieżką przez łąki, na których wznosi się teraz Szkoła Podstawowa nr 2, mijałam tył budynku poczty i wchodziłam na plac kościelny. Stamtąd kierowałam się w stronę głównej ulicy, do której jednak nigdy nie docierałam, gdyż z boku, po prawej stronie, znajdowała się furtka prowadząca na plac Dordów. Po swej prawej stronie miałam wówczas zabudowania gospodarcze, po lewej zaś dom, graniczący z główną drogą. Do domu wchodziłam więc zawsze od strony kościoła, nigdy zaś od ulicy. Pamiętam jak dziś starą, chłodną, przelotową sień, w której, na stole, stały banieczki należące do ludzi, którzy, podobnie jak my, brali od Dordów mleko.

Jedno z najpiękniejszych zdjęć, oddających klimat dawnego Ustronia w 1916 r. Od lewej: domostwo Staszków (później Dordów), otoczony wierzbami budynek Straży Pożarnej (Feuerwehr Spritzen Depot) z 1904 r., tokarnia arcyksiążęca z 1906 r. (znana dziś jako sala gimnastyczna), w oddali (z kominami) dach jeszcze wówczas parterowej Donatówki, domek strażnika turbiny na Hammrze (dziś mieszkalny) oraz główny budynek Młotowni Alberta (czyli Hammer). Na pierwszym planie dawny staw fabryczny, stanowiący rezerwuar wody w Hammrze, zasypany w 1954 r. Dziś na jego terenie znajdują się ogródki działkowe dla mieszkańców. Grobla nad stawem była ongiś zaciszną ścieżką spacerową, co dziś trudno sobie wyimaginować.

Oprawca skończył w brytfannie

Ale to nie mleczko było dla mnie najważniejsze. Na gospodarstwie znajdowało się bowiem moje marzenie – pies Czarek, uroczy kundelek, przywiązany na długim łańcuchu do znajdującej się w stodole budy, z którym dość szybko się zaprzyjaźniłam. Strona domu, w której przed laty działała gospoda, pozostawała zawsze zamknięta i zupełnie mi nieznana. Natomiast część mieszkalną stanowiły sklepione izby o grubych murach. Przez kuchnię wchodziło się do pokoju, który nie leżał jednak w sferze mych zainteresowań. Za to w  kuchni pod lampą często znajdowałam istne cuda natury – maleńkie kurczaczki lub inne pisklaczki, do których pozwalano mi zajrzeć, a nawet je poprzytulać. Dordowie hodowali drób wszelaki – między innymi kury, gęsi czy indyki, trzymali również krowę i prosiaki. Byłam szczęśliwa i dumna, gdy pozwalano mi zebrać w kurniku jajeczka. Miałam jednak niemały problem z jednym z indyków, który wybitnie mnie nie tolerował i uporczywie dziobał po łydkach. Musiałam więc stać przy bramce i wołać, aby ktoś mnie wpuścił. Wówczas miły pan Dorda (którego początkowo trochę się bałam), wyposażył mnie w kijaszek, który czekał przy furtce. Odtąd, wchodząc, mogłam bohatersko opędzać się od natręta. Trwało to do czasu, aż mój oprawca skończył w brytfannie. Z czasem gospodarstwo Dordów stało się dla mnie wymarzonym, fascynującym światem, niemal rajem. To właśnie tam ukształtowała się moja miłość do zwierząt. Idąc tam przepadałam na kilka godzin, a moimi towarzyszami zabaw stały się wnuki gospodarzy – Magda i Bogdan, które na co dzień mieszkały przy ul. Ogrodowej.

Zamknięta w wieży

Ciąg gospodarczy Dordów składał się z murowanej obory, połączonej jednym dachem z drewnianą stodołą. Pomiędzy oborą a kościołem znajdował się przepiękny, tajemniczy sad, pełen niezwykle starych drzew owocowych, posadzonych jeszcze przez pastora Karola Kotschego. Gdy owoce dojrzały, pan Dorda zwykle zabierał nas do sadu, gdzie mogliśmy zbierać jabłka. Najbardziej interesujące były te, zwane przez nas szczyrkowkami, ponieważ  gdy były dojrzałe, nasionka w środku charakterystycznie grzechotały. Nie wszystkie jabłka były jednak smaczne, co pan Dorda tłumaczył wiekowym charakterem drzew. W sferze moich zainteresowań był także plac przykościelny, tajemniczy i zaciemniony, fascynowała mnie stara plebania, a zwłaszcza kościelna wieża. Zdarzyło się, że kościelny, pan Gomola, mieszkający w starym sierocińcu za Prażakówką, nie zamknął wejścia na wieżę i poszedł po coś do zakrystii. Wykorzystałam ten moment i …. zostałam na wieży zamknięta. Trochę strachu się najadłam, a z opałów wybawił mnie ksiądz Bocek, który zwykł wieczorami przechadzać się wokół świątyni. To on dokonał aktu uwolnienia, obiecując dyskrecję wobec rodziców.

Kościół Jakubowy ze strzelistą wieżą, a przed nim południowa ściana domostwa Staszków (później Dordów). W głębi zabudowania gospodarcze. Zdjęcie z pierwszych lat XX w.

Ucieczka na cmentarz

Pole uprawne państwa Dordów znajdowało się przy ul. Stawowej, a poza tym wynajmowali grunta na tzw. Kaczynówce, należącej do parafii ewangelickiej, a rozciągającej się za jesionem, oddzielającym Ustroń dolny od Hermanic. Wielkim przeżyciem były żniwa, podczas których gospodarz ładował wszystkie dzieci na przyczepkę ciągnika typu „dzik”, dorośli zaś szli w pole pieszo. Z perspektywy czasu myślę, że więcej było z nami ostudy, ale zabawę mieliśmy przednią. Pewnego dnia, ukarana przez rodziców, postanowiłam wyprowadzić się z domu i uciekłam… na cmentarz ewangelicki. Siedziałam sobie między grobami w jego najstarszej części i tam znalazłam ukojenie oraz azyl. Było to nadzwyczaj klimatyczne miejsce. Wchodziło się główną bramą, po lewej stronie, w obecnej nowej części, rozciągała się łąka, zaś po prawej biegła aleja wzdłuż cmentarza, a za nią żywopłot i druga ścieżka, wychodząca przy sklepie Łukosza (dawnego Scharberta). W żywopłocie znajdowała się drewniana furtka, którą można było z ul. 22 Lipca (dziś Daszyńskiego) wejść na cmentarz, omijając bramę. Uwielbiałam, gdy mama posyłała mnie do Łukosza po sprawunki. Wybierałam drogę alejką przez cmentarz, ponieważ z boku, po lewej i prawej stronie, znajdowały się małe groby dzieci, zapewne bardzo stare, które niezmiernie działały na moją wyobraźnię. Drugim punktem programu był nagrobek Jana Cholewy z fascynującym śmigłem, a następnie przechodziłam na najstarszą część, odczytując archaiczne napisy na zabytkowych nagrobkach. Letnią porą szumiące liście cmentarnych drzew zapewniały cień, chłód i magiczny wręcz spokój.

Przeprosiny w budzie

Razu pewnego mieliśmy gości i przyniosłam Czarkowi mięsne resztki z obiadu, które przed podaniem wpadły mi do błota. Myślał pewnie, że chcę mu je zabrać i mnie pogryzł, co skończyło się wizytą na pogotowiu w Wiśle. Czarusia spotkało wtedy bolesne lanie, a mnie było go tak żal, że wlazłam do budy, aby go przeprosić. Tego już było dla pana Dordy za wiele. Zdenerwował się i zakazał mi zbliżać się do psa. Moje wyprawy po mleko kończyły się różnie. Albo je wypiłam, albo biegnąc wylałam, a nieraz dopadli mnie chłopcy z podwórka i pochłaniali zawartość bańki. Moja przygoda z fascynującym gospodarstwem Dordów zakończyła się, gdy z powodu szkoły nie mogłam już chodzić po mleko.

Bitwy na ogryzki w cieniu wielkiej płyty

W związku z budową Osiedla 22 Lipca powstał sklep przy ul. Cieszyńskiej i dostępne stało się mleko w butelkach. Zanim jednak osiedle wzniesiono, w jego miejscu rozciągał się duży, nieogrodzony sad, do którego często wybieraliśmy się na jabłuszka. A gdy nadchodził ksiądz Bocek, koledzy wiali, zaś ja zostawałam na drzewie jako dowód rzeczowy złodziejki, gdyż miałam lęk wysokości. W odsiecz przychodził mi tata z drabiną. Gdy budowano na ul. Cieszyńskiej bloki z wielkiej płyty, urządzaliśmy bitwy na ogryzki. Najpierw zjadaliśmy jabłka – ile tylko się dało, a później dwie bandy stawały po obu stronach niedokończonej ściany przyszłego bloku i tłukły się ogryzkami do upadłego. Raz o mało nie straciłam w zaciętej walce oka i znów wylądowałam na pogotowiu.

Mały skrawek na mapie miejsc nieistniejących

Wyburzenie Dordówki wiązało się z potrzebą wyprostowania drogi, ponieważ dom znajdował się w ostrym zakręcie. Rozebrano go około 1972/1973 r. Podobny los spotkał nieco wcześniej budynki kuźnicze, znajdujące się na podobnym zakręcie naprzeciw Windholzówki, przy granicy z Hermanicami. Mogę tylko przypuszczać, iż okoliczności te przyspieszyły śmierć pana Dordy, która nastąpiła w 1971 r. Pani Dordowa odeszła sześć lat później, ale nasze losy zdążyły się jeszcze zetknąć na Mariensztacie, gdzie wprowadziła się z synem Jurkiem po rozbiórce domu, zajmując mieszkanie po doktorostwu Walczakach. Zawsze na święta ofiarowywała nam szulki, kuszące cudownym aromatem miodu i cynamonu. Szulki do dziś znajdują się na moim wigilijnym stole jako nostalgiczne nawiązanie do dzieciństwa. To był zupełnie inny świat błogiej stabilności i życzliwości ludzkiej, symbolizujący bezpieczeństwo i przestrzeń oraz umożliwiający dziecku bliższe poznanie przyrody. Przed laty gospodarstwo Dordów wydawało mi się ogromne. Dziś stanowi tylko mały skrawek współczesnego świata na mapie miejsc od dawna nieistniejących” – kończy swoją opowieść Alicja Cieślar. Około 1969 r. Karol Brudny pełnił w dawnej gospodzie Dordów dyżur polityczny, związany z obchodami 1 Maja. W jego pamięci utkwiła przejmująco pusta sala ze sceną oraz uporczywy zapach XIX-wiecznego austriackiego tytoniu, który już na zawsze osiadł w ścianach tego historycznego obiektu.

Alicja Michałek, Muzeum Ustrońskie

Zobacz również

Ostatnie artykuły

Skip to content