5.5 C
Ustroń
niedziela, 17 listopada, 2024

O pewnej sójce, co latać (jeszcze) nie umiała

W ten letni, urlopowo-ogórkowy czas jakoś naszło mnie na wspomnienia i refleksje (przyrodnicze, oczywiście), więc sobie trochę powspominam i „posmęcę”. Sięgając jednak pamięcią raptem kilka, kilkanaście dni wstecz…

Połowa lipca, sobota, Kraków, ulica Wrocławska, okolice stacji kolejowej Łobzów. To z pewnością już nie krakowskie Stare Miasto, ale jeszcze nie dalekie przedmieścia. Wojskowe koszary otoczone luźnym blokowiskiem, żadnych parków o przysłowiowy rzut beretem, a tym bardziej żadnych lasów, ale typowa dla takich miejsko-podmiejskich terenów zieleń osiedlowa. Zmęczony szukam resztek cienia, bo upał taki, że odechciewa się nie tylko wszelakiej aktywności fizycznej, ale i myślenia. Więc prawie bezmyślnie przyglądam się nijakiemu klockowatemu budynkowi naprzeciwko, na którym ktoś umieścił napis dumnie głoszący, iż od 1953 r. świadczy się w nim usługi wulkanizacyjne. Ale coś, a ściślej rzecz ujmując ktoś przykuwa moją uwagę. Młody, z pokolenia tych, co przychodzą na świat od razu z telefonami komórkowymi przyrośniętym na stałe do dłoni, a smartfony wydają się naturalnym przedłużeniem ich rąk, oczu i poniekąd przyrodzonym narzędziem formowania myśli i opisywania świata. Stoi na chodniku, z komórką zwróconą w stronę zamkniętej na cztery spusty bramy zacnego wiekiem zakładu wulkanizacyjnego i coś filmuje, a może robi zdjęcia? Dopiero po chwili orientuję się, że telefon wycelował w coś trzepoczącego się na metalowej kracie bramy…

Kiedy pokonując „upalne” zmęczenie udaje mi się skupić wzrok okazuje się, że to ptak kurczowo uczepiony pazurami kraty – wisi głową w dół i rozpaczliwie macha skrzydłami… Po chwili ptak raczej dosyć kontrolowanym lotem upada/ląduje na chodniku pod bramą i całkiem sprawnie, aczkolwiek na piechotę – drobiąc nóżkami lub podskakując – zaczyna wędrować tam i z powrotem wzdłuż bramy i ogrodzenia. Ewidentnie nie ma ochoty pozostać na chodniku czy przylegającym trawniczku, ale usilnie próbuje dostać się za ogrodzenie. W pewnej chwili błyska mi charakterystyczne niebieskie „lusterko”… To sójka, i to jakaś taka mała, więc być może młokos, podlot. Z pewnością ruchliwa krakowska ulica nie jest najlepszym i najbezpieczniejszym miejscem przebywania nawet tak z natury ciekawskiego, ale i ostrożnego, a przy tym inteligentnego przedstawiciela krukowatych, jakim jest sójka. A zwłaszcza kiedy jest to ptak młody i zważywszy na opisane powyżej okoliczności – być może ranny i wymagający pomocnej ludzkiej dłoni.

Zanim jednak mam możliwość udania się na drugą stronę ulicy z misją ratunkową, w ciągu kilku minut jestem świadkiem całej palety ludzkich zachowań i reakcji na całe to zdarzenie. Przeważa obojętność lub ciekawość w mikście z biernością – część osób zdaje się w ogóle nie zauważać całej tej sytuacji, chociaż trzepoczący się ptak, wiszący głową w dół tuż przy chodniku lub drepczący wręcz pod nogami przechodniów raczej rzuca się oczy. Lepiej jednak iść wpatrzonym gdzieś przed siebie lub – zdecydowanie częściej – w ekran smartfonu. Ktoś rzuca okiem na bezradnego ptaka, ale nie zatrzymuje się, wręcz przyspiesza kroku – no pewnie, po co robić sobie kłopot, brać na siebie odpowiedzialność za czyjeś życie lub zdrowie, nawet jeśli to „tylko” niewielkich rozmiarów skrzydlate stworzenie, nie potrafiące lub nie mogące skorzystać ze swych skrzydeł. No i wspomniany już wcześniej smartfonowy kamerzysta – zauważył, zatrzymał się, poświęcił kilka dobrych chwil i odszedł w sumie zobojętniały na ptasią tragedię, ale wyglądając na zadowolonego z nakręconych ujęć czy „strzelonych” fotek. Będzie miał się czym pochwalić w mediach społecznościowych, pozyskać sporo laików, a może i grono nowych obserwatorów! Ptak wiszący głową w dół na metalowej kracie zapewne nie zdarza się nazbyt często i może stać się niejaką atrakcją (chociaż chwilową) w cyfrowej rzeczywistości!

Moją uwagę przykuwa zachowanie dwójki przechodniów, z pewnością ojca z córką z racji różnicy wieku i pewnych zewnętrznych podobieństw. Przystanęli, popatrzyli, po czym rozejrzeli się po okolicy i przyśpieszonym krokiem odeszli. Aby po chwili powrócić – pewnie z pobliskiego sklepu – z butelką wody! Trochę czasu poświęcili biegając za sójką z nakrętką pełną wody czy wylewając wodę z butelki tu i ówdzie, próbując stworzyć kałuże-wodopoje,
z których ptak mógłby się napić. Nic z tego, sójka chyba była nadmiernie wystraszona bliskością ludzi i zestresowana całą sytuacją, aby skorzystać z tej oferty. Butelka została chyba wreszcie opróżniona, a dwójka ptasich ratowników po chwili odeszła w swoją stronę, być może nawet zniechęcona znikomą na pozór skutecznością własnej aktywności.

Czas więc przyszedł na mnie. Przyznaję, że ze swojego lekko, bo lekko, ale jednak zacienionego punktu obserwacyjnego po drugiej stronie ulicy widziałem nieco więcej niż przechodnie po stronie wulkanizacyjno-sójkowej, a aktywność i bezradność małej sójki mogłem ocenić mając widok nie tylko na chodnik oraz bramę i ogrodzenie zakładu wulkanizacyjnego, ale także na znajdujące się tam budynki i rosnące za i obok tychże budowli drzewa i krzewy. Chociaż skupiałem się na samym skrzydlatym młokosie i reakcji na niego przechodniów, to również dostrzegłem pojawiające się a to na dachach, a to gdzieś w koronach drzew dwie dorosło wyglądające sójki. Kręciły się, podlatywały, wyglądały na podenerwowane, niespokojne. Czyżby rodzice martwili się o swoje potomstwo? To by wiele wyjaśniało, a przede wszystkim mogło uprościć zakres koniecznej pomocy.

Sójeczka zaskakująco łatwo dała się schwytać, tak bardzo chyba była już zmęczona. Kiedy ją brałem w dłonie uderzyły mnie dwie kwestie. Przede wszystkim szczupłość i lekkość ptasiego ciałka! Miałem wrażenie, że dotykam samych kosteczek „przyodzianych” w kłębek nastroszonych piórek. Rzut oka do ornitologicznej literatury wystarczył, abym później utwierdził się w tym odczuciu – skoro ciało dorosłej sójka mierząc jakieś 35-38 cm długości ciała, waży ledwo 140-190 gram, czyli mniej niż kostka masła, to ileż może ważyć podlot! Patrząc natomiast z bliska (jak nigdy dotąd) na sójkę zaskoczyło mnie, że w przypadku tego młokosa jasnobłękitne, czarno i biało prążkowane lusterko na skrzydła wydaje się być proporcjonalnie większe niż u dorosłych ptaków, u których owszem rzuca się w oczy, ale jako kontrastowy dodatek do dominujących w upierzeniu rdzawo-czarno-białych barw. Ale to może tylko takie moje wrażenie, wynikłe z ekscytacji tak bliskim spotkaniem sójki. Dodam tylko, że w wielu językach słowiańskich źródłosłowem nazwy sójki jest słowo sjati, czyli prasłowiańskie błyszczeć lub świecić, co właśnie nawiązuje do tej niebieskości w upierzeniu.

O sójkach mówi się, że są strażnikami lasu czy wręcz leśnym alarmem. Swoimi ochrypłymi i donośnymi wrzaskami, które z reguły zapisuje się jako „krzaach”, ostrzegają przed zbliżającym się niebezpieczeństwem (czyli przed drapieżnikami i ludźmi) nie tylko inne sójki, ale wszystkich leśnych mieszkańców. Kiedy chwytałem młodą sójkę, w koronie drzewa nad moją głową rozległo się chrapliwe tyleż ostrzeżenie przede mną, co raczej przestroga dla mnie – „spróbuj no człowiek skrzywdzić moje dziecko!”. Czym prędzej podsadziłem sójkowego podlotka na najbliższą gałąź. Młokos chwilkę posiedział, wyglądając na lekko oszołomionego nagłym obrotem sprawy. Po czym chybotliwym i trzepotliwym lotem pokonał jakieś 2-3 metry dzielące go od dachu zacienionego drzewami dachu garażu. Jeszcze mignęły w zieloności dwa niebieskawe lusterka pilnujących go z pewnego oddalenia dorosłych sójek i… tylem całe to towarzystwo widział! Nic, żadnego dziękuję, cześć lub do zobaczenia… Pozostało mi wspomnienie po tym zaskakującym spotkaniu z sójkami i kilka naprędce wykonanych – a jakże! – smartfonem fotek.
Tekst i zdjęcie: Aleksander Dorda

Zobacz również

Ostatnie artykuły

Skip to content