Małgorzata Kawulok zdobyła dwa złote medale w Paralekkoatletycznych Mistrzostwach Polski, zorganizowanych przez Polski Związek Sportu Niepełnosprawnych „Start”. Zawody odbywały się od piątku do niedzieli na stadionie Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie. Pierwsze mistrzostwo mieszkanka naszego miasta wywalczyła w pchnięciu kulą, drugie mistrzostwo w rzucie dyskiem.
Małgorzata jest zawodniczką Integracyjnego Klubu Sportowego Cieszyn, a ustroniakom dała się bliżej poznać podczas ubiegłorocznej charytatywnej akcji 31 Dni na Czantorii, kiedy to organizatorzy przeznaczyli zebrane środki na protezę nogi, amputowanej z powodu choroby. To wtedy przypomnieliśmy sobie o zawodniczce z Ustronia, uczennicy Dwójki, która odnosiła duże sukcesy w lekkiej atletyce i miała szanse jechać na olimpiadę. Niestety szczęście się odwróciło od Małgorzaty, przyszła choroba, nie tylko jej, ale i rodziców, amputacja nogi, trudne zmagania z codziennością, kosztami rehabilitacji i sprzętu. Mamy nadzieję, że to, co złe, Małgorzata ma już za sobą, a niezłomna, waleczna dusza i sportowe zacięcie zaprowadzi ją jeszcze na niejedno podium.
Jak się czujesz, jako mistrzyni Polski?
Tego mistrzostwa tak bardzo nie czuję, choć oczywiście ogromnie się cieszę. Pojechałam, wygrałam, ale największym moim zwycięstwem był powrót do sportu. Znów poczułam te wszystkie emocje, które pamiętam z młodych lat. Pękły kompleksy, obawy, nieśmiałości, blokady. Ten start dał mi tak dużo, że chyba żadne zabiegi medyczne nie są w stanie temu dorównać. Byłam wśród 300 zawodników i każdy z nich miał swoją niepełnosprawość i każdy z nich walczył jak lew o centymetry, o sekundy, a tak naprawdę o siebie. To był sport na wysokim poziomie.
Mówisz tak, jakbyś nie wiedziała, że jesteś zdolna do wygrywania.
Bo zapomniałam o tym! 3 lata siedzenia na wózku, siedzenia w domu nie tylko osłabiły mi mięśnie, ale przede wszystkim psychikę. Kiedy wybieraliśmy się na te mistrzostwa, trenerzy wiedzieli, że jedziemy po wyniki. Od 1 czerwca jestem zawodniczką IKS-u Cieszyn, a moim trenerem jest Janusz Rokicki – niepełnosprawny lekkoatleta, kulomiot, trzykrotny wicemistrz paraolimpijski, mistrz świata i mistrz Europy, i on we mnie wierzył, ale ja nie. Zwłaszcza nie było mi do śmiechu, gdy zobaczyłam, jak wygląda rzut kulą. To nie tak, że sobie staję w kręgu, tylko siadam na specjalnym krzesełku, przypinają mnie pasami i w trakcie rzutu nie mogę nawet na milimetr podnieść pośladków. Sędzia mi tam koszulkę podnosił, żeby sprawdzić, jak siedzę, a mnie to deprymowało. Wolałabym startować na stojąco, ale jeszcze uczę się chodzić, więc na razie się nie da, ale zobaczymy jeszcze. Bardzo trudno pchnąć te 3 kilogramy metalu siedząc, ale jak widać umiem to robić, jestem w tym dobra, ale żeby się o tym przekonać musiałam wyjść z domu.
Jakie masz plany jeśli chodzi o starty?
Cele są śmiałe, ale teraz to jestem w stanie uwierzyć w wiele rzeczy. Na razie startuję w pchnięciu kulą i w rzucie dyskiem, ale mamy zamiar z trenerem opanować jeszcze oszczep. Celem jest Olimpiada w Los Angeles w 2028 roku, a przed nią, mam nadzieję coraz lepsze wyniki, kwalifikacja do kadry narodowej, wiele startów w kraju, Mistrzostwa Europy i Mistrzostwa Świata.
Techniki się nie zapomina?
Na szczęście nie. Trener też mówi, że technikę mam. Te sportowe rzeczy nie były dla mnie takie trudne. Najtrudniej było przezwyciężyć opór przed wyjazdem do Krakowa, mieszkaniem w hotelu, samodzielnością, ale z wszystkim sobie poradziłam i jestem z siebie bardzo dumna. Tak sobie myślę, że my za długo siedzimy tam, gdzie nie powinniśmy. Za długo czekamy nie wiadomo na co. Trzeba ruszyć cztery litery, bo jak się tego nie zrobi, to nic się nie zacznie, nic się nie zmieni. A teraz wiele się zmieniło nie tylko wokół mnie, ale przede wszystkim we mnie. I zadzwonił do mnie mój pierwszy trener Eugeniusz Trzepacz, gratulował mi i bardzo się cieszył z tego sukcesu.
Jaka atmosfera panowała na mistrzostwach?
Cudowna. Oczywiście była sportowa rywalizacja, trochę zazdrości, trochę złości, pot i łzy, ale też wielka radość, przyjaźń, wspólnota. Prawdziwy sport. Poznałam wielu ludzi, niektórzy mówili mi, że nie powinnam zakrywać protezy, że mogę chodzić w krótkich spodenkach, w sukienkach. Niektórzy zawodnicy nie zakładali protez, chodzili bez i nie była to dla nich problemem, ale ja byłam trochę zawstydzona. Jednak towarzystwo takich ludzi leczy wiele kompleksów i oporów. Jesteśmy, jacy jesteśmy i nie mamy się czego wstydzić.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Monika Niemiec