Końcem października miałem przyjemność powłóczyć się nieco po ścieżkach i bezdrożach pewnej niewielkiej śródziemnomorskiej wyspy. Podczas jednej z wędrówek moją uwagę przykuła roślina, która wbrew wszelakim przeciwnościom losu i warunkom siedliskowym zajęła sporą szerokość chodnika dla pieszych, stanowiąc zieloną plamę na kamienno-betonowym tle. Od pewnego czasu wiele uwagi poświęcam roślinom rosnącym w takich miejscach (np. w szczelinach pomiędzy chodnikowymi kostkami bądź w pęknięciach murów budynków), więc i tym razem nie odmówiłem sobie króciutkiej sesji fotograficznej. Zwłaszcza że napotkałem tryskawca sprężystego, zwanego również tryskaczem, oślim ogórkiem, a nawet szatańskim arbuzem (w Turcji). Roślina ta pochodzi z obszaru śródziemnomorskiego i z Azji Mniejszej, rośnie przede wszystkim w miejscach skalistych i piaszczystych, ale w całej południowej Europie bardzo chętnie rozprzestrzenia się na różnorakie nieużytki i siedliska ruderalne.
Tryskawiec należy do rodziny dyniowatych i jest spokrewniony m.in. z dyniami, ogórkami i arbuzami. Rośliny te – ze wszech miar pożyteczne z racji swych jadalnych owoców – nie należą do roślin typowo ozdobnych. Podobnie jest z tryskawcem – jego długie (do 3 m) i pozbawione wąsów czepnych, pokładające się pędy, szorstko owłosione i nieco szarawe w odcieniu, trójkątnawe lub oszczepowate w zarysie liście oraz dzwonkowate żółte kwiaty, raczej nie sprawiają, że jest to roślina często sadzona w ogrodach czy parkach dla ozdoby i szczególnych walorów estetycznych. Na potwierdzenie tejże opinii przytoczę zdanie, które znalazłem w jednej z botanicznych encyklopedii – jest to roślina „sadzona w ogrodach botanicznych i niekiedy w parkach”, jednak „nie tyle ozdobna, co osobliwa”. Za osobliwość tryskawca odpowiadają jego owoce, przez botaników zaliczane do jagód, a przypominające miniaturowe (do 5 cm długości), owłosione ogórki. Przy czym osobliwy jest nie sam ogórkowaty kształt, ale to, jak owoc tryskawca zachowuje się, kiedy tylko dojrzeje. W jego wnętrzu panuje wówczas tak wysokie ciśnienie, że najlżejszy nawet dotyk bądź delikatne poruszenie (podmuch wiatru na przykład) sprawia, że pseudoogórek odpada od długiej szypułki, na której zwisa i „wypluwa” (wytryskuje) ze środka nasiona wraz ze śluzem, którym są otoczone. Po prawdzie tyleż „wypluwa”, co „wystrzeliwuje”, bowiem zasięg wyrzucanej z impetem zawartości ogórka dochodzi nawet do kilku metrów! Turecka nazwa szatański arbuz jest niegdysiejszą i ludową próbą wyjaśnienia, że owoce tryskają nasionami pod działaniem sił nieczystych, diabelskich. Ale skąd wzięła się w takim razie nazwa ośli ogórek?
Jeśli nazwy jakiś roślin czy zwierząt nawiązują do innych roślin lub zwierząt, to na ogół dlatego, że są do nich w różnym stopniu podobne. Może czegoś nie dostrzegam lub nie wiem, ale roślina ta niczym mi osła nie przypomina. Może więc chodzi o jakieś szczególne upodobanie osłów do tryskających ogórków? Przypominam sobie Kłapouchego – filozoficzno-pesymistycznie nastawionego do życia mieszkańca Stumilowego Lasu i kumpla Puchatka, który zajadał się bodaj wyłącznie ostami. Może osły mają jakieś zaskakująco dziwaczne upodobanie do niejadliwych, czyli nie nadających się do zjedzenia pokarmów? Tyle tylko, że wszystkie znane mi źródła ani słowem nie wspominają o jakiś szczególnych więzach spożywczo-pokarmowych łączących osły z oślimi ogórkami. Jedynym w miarę logicznym uzasadnieniem wydaje mi się więc stwierdzenie, że ośli ogórek swą oślą nazwę zawdzięcza zapewne obserwacji, że każdy kto skosztował (albo lepiej: próbował skosztować) ogórkokształtnych owoców jest po prostu osłem, bowiem z dużym prawdopodobieństwem dostał w twarz strumieniem śluzowatej i ponoć gorzkawej w smaku ich zawartości. Chciałeś pokosztować oślich ogórków, toś głupiec, czyli osioł po prostu! I tu wkraczamy w przebogaty „świat” odzwierzęcych inwektyw, którymi chętnie i często wzajemnie się „częstujemy”…
Poszukując w odmętach i na bezdrożach „internetów” informacji o oślim ogórku i pochodzeniu tej nazwy, z przyjemnością przeczytałem kilka naukowych wręcz analiz poświęconych odzwierzęcym określeniom, jakimiż z ochotą posługujemy się nie tylko w języku polskim. Ba, całkowicie słuszne stwierdzenie, że „już starożytni Grecy i Rzymianie” chcąc kogoś obrazić, poniżyć, umniejszyć czy obedrzeć słownie z godności, chętnie sięgali po porównania do zwierząt. Cóż, na otaczający nas świat człowiek – odkąd tylko stał się istotną myślącą i nabył umiejętności wyrażania swych uczuć i myśli – patrzy bardzo antropocentrycznie, w poczuciu własnej wyższości i pychy. Uznając siebie za wzór cnót i szczyt ewolucji bądź „koronę stworzenia”, w zwierzętach upatruje coś moralnie i intelektualnie gorszego. Czyż właśnie nie dlatego ukuliśmy termin „zezwierzęcenie”, którym chętnie szafujemy, aby dobitnie podsumować czyjś etyczny upadek?
Świat zwierząt dostarcza nam przebogatej palety możliwości, aby kogoś ośmieszyć, znieważyć czy okazać mu lekceważenie. Jakże przecież łatwo osobę z nadwagą nazywamy słoniem, hipopotamem czy wielorybem. Kogoś, kto je dużo czy wręcz ponad wszelką miarę i przyzwoitość się obżera, ze swadą porównujemy do świni (często dodając, że tłustej). Zły jak pies, chytry jak lis, wilk w owczej skórze – zapewne każdy z Czytelników odnajduje w kręgu swych bliskich lub dalszych krewnych i znajomych kogoś, do kogo te określenia pasują jak ulał. A ileż wokół nas osłów! Różnorakie media relacjonujące życie polityczno-publiczne naszego kraju, każdego dnia dostarczają przecież nowych kandydatów, którzy w naszym mniemaniu w pełni zasługują na takie określenie. Jeśli ktoś – tak jak ja – lubi osły, w ich uporze i zaciętości dostrzegając godny poszanowania indywidualizm i wyraz sprzeciwu wobec myślowych schematów i utartych skojarzeń, to wśród zwierząt nam najbliższych, tych udomowionych i tych hodowlanych (a które notabene nas sobą karmią, poją i odziewają), znajdzie ogromny wybór nazw, którymi można obrazić, wyśmiać i poniżyć. I tak osoba od nas zdecydowanie mniej lotna i inteligentna (ktoś, kogo czasem tylko po cichu określamy głupcem po prostu) to baran, gęś, koza, kura, krowa lub cielę. Capem lub prosiakiem chętnie nazywamy osobę stroniącą od środków czystości, a klępą lub kobyłą (ale również i capem z dodatkiem stary) – kogoś starszego wiekiem. Muł i ślimak to osoba poruszająca się w tempie dla nas zbyt wolnym. Wół daje się wykorzystywać w pracy (i nie tylko), żmija i wydra podle się wobec nas zachowują, a lis i kret to synonimy osób fałszywych i zakłamanych. Kaszalot i koczkodan urodą w naszej ocenie nie grzeszą, a sęp, szakal czy pijawka jakże chętnie korzystają z cudzego dorobku, pasą się na cudzym nieszczęściu. Nawet najbliższy przyjaciel człowieka, czyli pies – może znaczy tyle, co nikczemny, podły, znienawidzony (ale również to pogardliwe określenie stróża prawa), a trudno o większy wulgaryzm w odniesieniu do kobiety niż nazwanie jej suką…
Przebogaty jest zasób odzwierzęcych inwektyw, opartych tyleż na prawdziwych cechach zwierząt i ich zwyczajach, co na naszych skojarzeniach i błędnych o nich wyobrażeniach. Ale za to jakąż to cudną i wieloznaczną historię kontaktów międzyludzkich można zawrzeć w kilku zdaniach ze zwierzętami w roli głównej: Kiedyś była z niej niezła kocica, ale związała się tym padalcem. Jak się okazało, że ma węża w kieszeni, to ta flądra najpierw zrobiła z niego jelenia, a potem puściła go płazem. No i ten gad tyleż się okazał psem na baby, co zwykłym łosiem po prostu! (Na wszelkie wypadek dodam, w tym przypadku że wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób i zdarzeń są zupełnie przypadkowe i niezamierzone!)
Tekst i zdjęcie: Aleksander Dorda