Rozmowa z Sylwią Wojciechowską-Witkowską, dyrektorką Domu Wypoczynkowego „Nauczyciel” w Ustroniu Jaszowcu.
Sprawdzała Pani kiedyś ile turnusów wczasowych przybyło do Domu Nauczyciela?
Po zapoznaniu się z Kroniką Domu Nauczyciela można stwierdzić, że w okresie największej świetności, kiedy zresztą księga pamiątkowa była prowadzona, to ośrodek przyjmował ponad 40 turnusów rocznie. Oczywiście nie jestem w stanie stwierdzić, ile turnusów odbyło się do dnia dzisiejszego.
Jak znalazła się Pani pod Równicą?
Pochodzę z centralnej Polski. Pracę kończył mój poprzednik, ogłoszono więc konkurs na stanowisko dyrektora Domu Nauczyciela w Ustroniu. Rekrutację prowadzono w siedzibie Związku Nauczycielstwa Polskiego w Warszawie. Konkurs wygrałam i od tego momentu razem z mężem prowadzimy ośrodek. A zaczęło się to w 2003 roku. Na początku myślałam, żeby na jakiś czas zmienić pracę i pobyć w Ustroniu może 5 lat… Tymczasem w 2015 roku przeżyliśmy remont kapitalny.
Czy powodem kandydowania było zainteresowanie się historią tego miejsca lub jego lokalizacją?
Nie. Mój mąż chciał zrealizować swoje marzenie dotyczące prowadzenia obiektu wypoczynkowego. Gdy tylko pojawiła się oferta zarządzania domem w Jaszowcu, to wysłaliśmy do konkursu dwie kandydatury, żeby zwiększyć swoje szanse na znalezienie się w Ustroniu. Wcześniej zrobiliśmy sobie tutaj wycieczkę. Mnie osobiście to miejsce w ogóle nie ujęło, ale za namową męża zostałam i zaczęliśmy razem zmieniać Dom Nauczyciela.
Co było wówczas, w 2003 roku, problemem Jaszowca?
Cały obiekt, który należał przecież do ZNP, był stale dotowany. Nie musiał przynosić wielkich zysków. Kiedy pieniędzy brakowało, to pieniądze na dalsze funkcjonowanie spływały z centrali. Od czasu, kiedy Polska została członkiem Unii Europejskiej, czyli od 2004 roku, zmieniły się przepisy. Nowa ustawa o rachunkowości ustaliła nowy tryb rozliczeń, dlatego obiekt musiał się już samobilansować, czyli w uproszczeniu chodziło o to, że każdą złotówkę, którą wydamy, musieliśmy zarobić. Chodzi tu oczywiście o wydatki bieżące. Musieliśmy więc mocno się trudzić, żeby szukać klientów.
Jakie były powody przystąpienia do tak kosztownej inwestycji?
Kiedy rozpoczęłam tu pracę, w obiekcie było tylko sześć pokoi z łazienkami. Reszta pokojów była w wersji turystycznej, czyli z samymi umywalkami. Wszystkie były dwu-, trzy-, czteroosobowe. Cały dom miał 54 pokoje i umownie można by stwierdzić, ze posiadał 128 miejsc. Bezpośrednią przyczyną remontu była konieczność podwyższenia standardu, który pamiętał jeszcze czasy Gomułki i Gierka. Wnętrza przypominały bardziej schronisko młodzieżowe niż dom wypoczynkowy.
Na czym polegał całkowity remont?
Wymieniliśmy wszystkie instalacje. Część ścian usunęliśmy. Zewnętrznie kubatura budynku się nie zmieniła. Zlikwidowaliśmy jedynie taras na piętrze. Wcześniej wymieniliśmy także całą stolarkę okienną. Generalnie zmieniliśmy liczbę i układ pokoi.
Czy rewitalizacja była konsultowana z architektami budynku?
Nie musieliśmy konsultować projektu generalnego remontu, ponieważ zabraliśmy się za niego po 50 latach od daty otwarcia obiektu. Wcześniej istniała umowa pomiędzy pracownią Buszko i Franty a ZNP, że bez jej zgody, przez okres 50. lat nie będziemy wprowadzać żadnych zmian. Uszanowaliśmy to.
Co sądzi Pani o pierwotnym projekcie?
Uważam, że założenie było trafione w punkt. Pomimo tego, że obiekt powstał 60 lat temu i ma swoje ograniczenia, których nie potrafimy pokonać, choćby kwestii związanych z dostępnością budynku dla osób niepełnosprawnych. W tamtych czasach nie było po prostu takiej wrażliwości. Mimo wszystko inne pomysły były ponadczasowe np. z sali restauracyjnej i konferencyjnej zaplanowano dwa wyjścia. Budynek zaprojektowano tak, że życia nam na pewno nie utrudnia.
Jak można ocenić kondycję całej dzielnicy na przestrzeni lat, gdy pełni Pani funkcję dyrektora.
Gdy tutaj przyjechałam, to było dla mnie wymarłe miasto. Dzielnica była wtedy bardzo zaniedbana. Nasz obiekt też był wówczas najskromniejszy. Były to czasy, które pokutowały jeszcze przez system gospodarki planowanej. Pieniądze, które zarabiano, szybko przejadano. Zemściło się to w latach 90-tych, bo nie inwestowano w remonty. W późniejszym czasie cała dzielnica zaczęła się ożywiać. Pojawili się energiczni zarządcy, który tchnęli w nią nowe życie. Domy zostawały poddawane remontom, standard ich się podwyższał. Miasto stworzyło edukacyjny deptak. Jednak przyszedł kolejny cios, czyli czas pandemii. Brak klientów, zamknięte ośrodki, a po zakończeniu epidemii wojna w Ukrainie. Teraz zmieniła się struktura wypoczynku i musimy się do niej dostosowywać. Znowu musimy walczyć o klienta.
O jakich wadach mówią wypoczywający w waszym ośrodku?
Są osoby, które są rozczarowane brakiem komunikacji z centrum. To jest także bolączka Jaszowca. Jeśli ktoś nie dysponuje samochodem, to może czuć się tu uwięziony. Dla niektórych pokonanie 5 kilometrów do centrum i z powrotem, to nie lada wyzwanie. Oczywiście na wszystkich portalach, gdzie reklamujemy nasz obiekt, piszemy, że znajduje się on z dala od centrum, ale nie wszyscy zapoznają się z tą informacją.
Największa zaleta Jaszowca?
Cisza i spokój. Jesteśmy w mieście, a czujemy się jak na wsi. Ten potok, te ptaki, sarny podbiegające do budynków, a także przechadzające się salamandry i jeże, to jest coś pięknego. Oczywiście pod warunkiem, że klient kocha taki kontakt z naturą. Oczywiście nie wszyscy uznają to za walor. Myślę, że ten teren jest jednak piękniejszy teraz niż 60 lat temu. Wszędzie mamy zieleń, a sam teren jest bardziej zagospodarowany.
A Pani przekonała się już do Jaszowca?
Oczywiście, już wiele lat temu! Uważam, że to świetne miejsce do wypoczynku.
Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał: Mateusz Bielesz