Rozmowa ze 100-latką Herminą Dryjak
Jak się Pani czuje?
Jak się człowiek ma czuć na stare lata? Bardzo dużo się w życiu napracowałam, od 5 roku życia, trochę już jestem zmęczona, ale w sumie bardzo dobrze. Wiadomo, oczy nie te, słuch nie ten, ale chodzę bez problemów, nie choruję na nic poważnego.
Trudno nam to sobie dzisiaj wyobrazić, że takie malutkie dziecko może pracować. Jak do tego doszło?
Moja mama Anna Oślizlok razem z dwoma córkami pojechały do Francji do męża, mojego taty, który wyjechał tam wcześniej za chlebem. To byłam ja i o dwa starsza lata siostra. We Francji urodziły się jeszcze dwie siostry. Niestety mama rozchorowała się i zabrała nas z powrotem do kraju, do domu rodzinnego w Zebrzydowicach. Wkrótce zmarła. Najstarszą siostrę i tę młodszą ode mnie zabrały – ciocie siostry mamy, najmłodszą przygarnęła rodzina, która nie mogła mieć dzieci, a ja poszłam do obcych ludzi. Z sióstr żyje jeszcze najmłodsza, mieszka w Zebrzydowicach i ma 95 lat.
Zostałyście rozdzielone, czy miała Pani kontakt z siostrami?
Życie schodziło mi na pracy, na gospodarstwie w Pruchnej – plewiłam w ogródku, nosiłam wodę, węgiel, zajmowałam się zwierzętami, zamiatałam plac i wykonywałam wiele innych czynności. Nie miałam nic swojego i żadnych możliwości, żeby decydować, co bym chciała robić. Wiedziałam, że mam siostry, ale nie wiedziałam, gdzie się poniewierają. Chodziłam już do szkoły, gdy spotkałam żebraczkę, która chodziła po wsi po prośbie. Powiedziała mi: „Znam twoją siostrę. Przyjedź do Zebrzydowic, to cię do niej zaprowadzę.” Faktycznie mnie zaprowadziła. Jak przyszłam do domu, w którym mieszkała siostra, to jej opiekunowie powiedzieli, że już mnie nie puszczą, że pójdę do Marklowic do ciotki, a potem jeszcze do Frysztota do pozostałych sióstr. Tak się odnalazłyśmy.
Gdy wybuchła wojna, miała Pani 16 lat…
Ewakuowali nas z Zebrzydowic i mieszkaliśmy z rodziną we Frysztacie. Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka i powiedziała, że ma dwie córki w Sudetach u bauera – gospodarza niemieckiego i potrzebna jest jeszcze jedna dziewczyna. Poszłam, bo były problemy z wyżywieniem naszej gromadki i innymi rzeczami, a trzeba było przeżyć wojnę. Niestety, gdy wróciłam po wojnie w rodzinne strony, nie było już dla mnie miejsca…
Jak Pani przybyła do Ustronia?
Po wojnie nie musiałam się już oglądać na to, czy ktoś mnie przygarnie, mogłam sama o sobie decydować. Do Ustronia, a konkretnie do Nierodzimia, bo wtedy to była osobna miejscowość, przeprowadziła się moja koleżanka. Wyszła za mąż za Ukraińca, który został w Polsce, bo u siebie nie miał do czego wracać. Jego rodzice mieli majątek ziemski, ale sowieci wszystko im zabrali i wymordowali ludzi.
Wtedy poznała Pani swojego przyszłego męża.
Stało się to na zabawie w Gazdówce, czyli u Pindóra. Koleżanka zapraszała mnie, ale nie chciałam iść, bo nie miałam z kim. Ona jednak nie ustępowała, więc w końcu się zgodziłam. Siedzieliśmy przy elegancko nakrytym stole i nagle jeden z muzyków mówi: „Teraz wybierają panie”. Koleżanka wskazywała na jednego chłopaka i powtarzała: „Podejdź do niego”. Nie chciałam, ale potem stwierdziłam, że stoi przy drzwiach, więc jak mi da kosza, to zaraz ucieknę i nie będę się musiała wstydzić. Nie odmówił i zaczęliśmy rozmawiać o tym, co nam się w życiu przydarzyło. Bardzo mnie żałował, że jestem sierotą. W końcu zostaliśmy małżeństwem, ale mimo że się kochaliśmy, nie wszystko pięknie się układało. Mąż pochodził z Kamesznicy, a jego rodzice byli przeciwni naszemu związkowi. Ja nic nie miałam, a oni chcieli, żeby ożenił się z dziewczyną z gospodarstwem i już mieli taką umówioną. Nie przyjechali na nasz ślub. Wesela nawet nie było, bo i za co? Tylko małe przyjęcie z przyjaciółmi. Do ślubu szłam w pożyczonym stroju, który przygotowała mi znana w Hermanicach krawcowa Karolka.
Sporo Pani przeszła w dzieciństwie, czy po ślubie Pani życie było lepsze?
Kiedy się poznaliśmy mąż Władysław pracował w młynie u Kieconia, który mieścił się w centrum, przy dzisiejszej ul. Mickiewicza. Potem młyn zabrali Kieconiowi, ale wtedy mąż już tam nie pracował. Wynajmowaliśmy pokój na Zawodziu z pożyczanymi meblami, a potem Kuźnia dała nam mieszkanie. Następnie kupiliśmy od Kuźni dom w Kolonii i wtedy ja też poszłam do pracy, bo trzeba było zarobić dodatkowe pieniądze. Trwało to 8 lat, ale mąż nie chciał, żebym pracowała, wolał, jak się zajmowałam domem i dziećmi. Byliśmy zgodnym małżeństwem. Męża nie ma wśród nas już 28 lat. Był pobożny i pracowity, budował kościół ojców dominikanów w Hermanicach.
Kiedyś przy każdym domu był ogródek i zwierzęta domowe, to miała Pani dość pracy.
Ogródek dalej jest i z przodu, i z tyłu i jeszcze teraz lubię w nim pracować. Kiedyś były same grządki, uprawy były koniecznością. Hodowaliśmy też kury, gęsi, babucia, króliki.
Krążą legendy o tym, jak rodzinnie się żyło w hermanickiej Kolonii.
To prawda. Wszyscy się znaliśmy, razem obchodziliśmy uroczystości rodzinne, sylwester każdego roku organizowała inna rodzina. Dużo czasu spędzaliśmy przed domem. Graliśmy w karty, opowiadaliśmy. Mieliśmy nawet harmonistę, co jak zagrał na akordeonie, to ludzie tańczyli na placu. Byliśmy jak jedna wielka rodzina. Niestety z tych dawnych mieszkańców, tylko ja zostałam, a to były piękne czasy. Teraz też mieszkają tu mili ludzie, pomagają sobie, a w moje setne urodziny cały dzień przychodzili z życzeniami.
Jaka jest recepta na to, żeby żyć 100 lat i to w tak dobrej kondycji?
Nie wiem. Jem dużo owoców i zieleniny, bo bardzo lubię, a nie dlatego, że się zmuszam dla zdrowia. Za mięsem i kiełbasą nie przepadam, ale za to ryby mogę jeść pod każdą postacią. Kawkę też piję, ciastko zjem, nie trzymam diety. I wcale nie jestem spokojna, raczej nerwy mnie ponoszą. Teraz już nie czytam, ale oglądam telewizję i najbardziej lubię sport. Interesują mnie wszystkie dyscypliny – piłka nożna, siatkówka, lekka atletyka, skok o tyczce, oprócz tenisa, bo nie do końca rozumiem. Nie uprawiałam sportu, bo nie było kiedy, ale razem z mężem byliśmy wiernymi kibicami. Chodziliśmy na każdy mecz Kuźni Ustroń i jeździliśmy za drużyną do Skoczowa, do Cieszyna, gdzie akurat grali. Jest taka recepta „Módl się i pracuj” i to jest sposób, żeby być szczęśliwym i pod Boską opieką. Całkowicie się z tym zgadzam.
Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała: Monika Niemiec